Data modyfikacji:

5 rzeczy, które zawiodły w filmie Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi

Film obejrzany, emocje opadły.

Marka Gwiezdnych Wojen to popkulturowy fenomen, który przyciąga widzów do kin od ponad trzydziestu lat. Premierze każdej kolejnej odsłony towarzyszą wielkie emocje, a także ogromne oczekiwania fanów, którzy za każdym razem liczą na wyjątkową opowieść, pełną ciekawych wątków, interesujących postaci i widowiskowych scen akcji. Osobiście nie zaliczam się do wielkich wielbicieli cyklu, ale z ogromnym zainteresowaniem śledzę losy Skywalkera i jego patologicznej rodzinki.

Wszystkie dotychczasowe odsłony (z wyjątkiem ostatniego epizodu) obejrzałem kilka, jeśli nie kilkanaście, razy, ale mimo to nie miałem wielkich oczekiwań, co do Ostatniego Jedi. Ot, liczyłem na przyjemny film, na którym będę się dobrze bawił i z uśmiechem na ustach wyjdę z kina. Niestety, zbyt wiele rzeczy w wizji Riana Johnsona nie zadziałało, przez co ciężko jest mi oceniać najnowszą odsłonę pozytywnie. Już wyjaśniam dlaczego...

UWAGA, DALSZA CZĘŚĆ TEKSTU ZAWIERA SPOILERY!

 

BRAK ŁADUNKU EMOCJONALNEGO

Mogłoby się wydawać, że taki punkt nie powinien mieć miejsca, bo przecież Ostatni Jedi jest idealnym materiałem na przedstawienie emocjonującej opowieści. Siły Rebelii chylą się ku upadkowi, Rey dociera do Luke'a Skywalkera oraz próbuje odnaleźć prawdę o swoich rodzicach i pochodzeniu. Już te trzy elementy wystarczyłyby, żeby Johnson wcisnął widzów w fotel. Jak nietrudno się domyślić, żaden z tych wątków nie został odpowiednio wykorzystany. Może jedynie motyw z rodzicami głównej bohaterki został jako tako zrealizowany, reszta to zwykłe wydmuszki, pozbawione napięcia i dynamiki.

Ruch oporu pozostał w posiadaniu jednego statku, raptem z garstką ludzi i wszystko wskazuje na to, że lada moment dojdzie do ich śmierci. Nie przeszkadza to bohaterom na śmieszkowanie i odwracanie uwagi od głównego problemu. Widać to chociażby w kompletnie niepotrzebnym wątku Finna i Rose, którzy trafiają na nową planetę, w celu odnalezienie turbo złodzieja, zdolnego złamać zabezpieczenia Najwyższego Porządku. Nie dosyć, że ich relacje są słabo rozpisane, to na dodatek, ani przez moment nie można było poczuć, że od nich zależą losy całej galaktyki. Szkoda, że Disney postawił na klimat rodem z filmów Marvela, gdzie zagrożenie zazwyczaj jest umowne, bo i tak wiadomo, ze wszystko się uda. Z tego właśnie względu główny trzon fabularny Ostatniego Jedi nie miał w sobie żadnych emocji, ponieważ już od początku było wiadomo, że wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

 

BRAK ODWAGI TWÓRCÓW

Disney udowodnił przy okazji premiery Łotra 1, że potrafi zdobyć się na dojrzałą historię osadzoną w uniwersum Gwiezdnych Wojen. W przypadku ósmego epizodu reżyserowi zabrakło odwagi na przygotowanie mocnych scen, które na długo zapadłyby nam w pamięć. Mam tutaj chociażby na myśli rewelacyjny fragment, w którym Finn z pełną prędkością naciera na taran Najwyższego Porządku, który za chwilę wystrzeli potężną wiązką lasera zdolną do zniszczenia jedynej bramy chroniącej życie Rebeliantów. Autentycznie czułem poruszenie, gdy bohater zbliżał się coraz bardziej do celu, wiedziałem, że będzie to ważny moment.

Aż tu nagle jedna z bohaterek ładuje się w pojazd Finna i niweluje jego wielkie poświęcenie, odkupienie win za "pracowanie" dla wroga, za niewykonanie misji z Ostatniego Jedi. Przecież to byłoby idealne zakończenie wątku tej postaci, piękne i wzruszające. Zamiast tego dostaliśmy tandetnego buziaka, prawdopodobnie prowadzącego do mizernego wątku miłosnego w kolejnej części. Podobnie wyglądał fragment ze Skywalkerem, który w pojedynkę stanął przed maszynami kroczącymi. WOW, Luke zaraz rozwali armię wroga, uratuje wszystkich sprzymierzeńców i pokaże jak silna jest w nim Moc. Chyba nie muszę mówić, jak wielkim zawodem okazało się to, co wymyślił Johnson. Sam motyw z iluzją był ciekawy, jednakże wykorzystano go w zły sposób. Najgorsze jest to, że chwilę po tym, postać Skywalkera uśmiercono, przez co scena nie robiła już takiego wrażenia, jak powinna. Zwłaszcza, że jego odejście (czy tam połączenie się z Mocą) wyglądało niezwykle tandetnie i naiwnie.

 

ZMARNOWANY POTENCJAŁ BOHATERÓW

Ostatni Jedi był wręcz przepełniony postaciami, które w założeniach miały wiele do przekazania. Niestety, ostatecznie jedynie Rey i Kylo Reno zostali w miarę sensownie rozpisani, a ich niemalże erotyczna więź była czymś odświeżającym. Najbardziej niezrozumiałą decyzją było natomiast przywrócenie do życia Phasmy, tylko po to, żeby za chwilę znowu posłać ją w diabły. Twórcy próbowali zrobić nowego Boba Fetta, ale bohaterka miała zdecydowanie zbyt mało czasu, żeby zdążyć ją polubić. Prezentacja Snoke'a także pozostawia wiele do życzenia. Nie chodzi mi nawet o fakt zatajenia jego przeszłości (enigmatyczność działała akurat na plus), ale o sposób przedstawienia go na ekranie.

J.J. Abrams w Przebudzeniu Mocy sugerował, że będziemy mieli do czynienia z kimś potężnym, z kimś kto jest w stanie nieźle namieszać w galaktyce, natomiast postać Snoke'a według Johnsona idealnie wpisuje się w zasadę "kozak w necie, pi*** w świecie". Mam nadzieję, że w kolejnym epizodzie jeszcze będziemy mieli okazję zmienić o nim zdanie, ale na tę chwilę, to typowy kosmiczny cwaniaczek, który więcej gadał, niż robił. W trakcie seansu Ostatniego Jedi bolało mnie również to, co zrobiono z Leią - właściwie była niepotrzebna w żadnej scenie i służyła wyłącznie jako element scenografii. Ponadto, scena w przestrzeni kosmicznej z księżniczką à la Marry Poppins lub Superman również nie zadziałała na korzyść tej bohaterki.

 

SŁABE WIDOWISKO

Nie mam nic przeciwko temu, żeby wysokobudżetowe filmy nie stawiały wyłącznie na bezmyślną rozrywkę, ale także oferowały coś więcej w kwestii fabuły. To właśnie z tego względu uwielbiam nową trylogię Planety Małp, która idealnie wyważyła efektowność z klimatyczną historią. Jako, że w Ostatnim Jedi fabuła mnie zawiodła, liczyłem chociażby na to, z czego seria Gwiezdne Wojny słynęła już od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Chodzi oczywiście o spektakularne sceny batalistyczne, z wykorzystaniem wielu jednostek. Te w dziele Riana Johnsona nie zachwyciły niczym szczególnym.

Rozumiem, że bitwy na wielką skalę były niemożliwe, ze względu na zdziesiątkowaną armię Rebeliantów, ale nawet i z tak małej liczby ludzi dałoby się coś ugrać. Świetnie pokazał to Łotr 1, gdzie też akcja skupiała się na niezbyt dużej grupce członków Ruchu Oporu. Reżyser najnowszej odsłony bał się jednak wychylić, a każda scena, która miała szansę rozgrzać salę do czerwoności była zabijana w zarodku - czy to w przypadku początkowej bitwy w kosmosie, Luke'a kontra AT AT, samobójczego ataku Rebelii na planecie Crait czy kilku innych. Jedna widowiskowa bitka z gwardzistami Snoke'a nie ratuje sytuacji. Dobrze, że chociaż poziom efektów wizualnych w całym filmie stał bardzo wysokim poziomie.

 

PORGI BIZNESU

Już po jednym ze zwiastunów wiedziałem, że z porgami będzie problem, a pełna projekcja filmu tylko potwierdziła moje obawy. Te niezwykle słodkie stworzonka w zamierzeniu miały rozładować napięcie i wprowadzić wesoły nastrój, a ostatecznie okazały się gwoździem do trumny dla atmosfery najnowszej odsłony. Seria postawiła wiele lat temu na inną uroczą rasę, pokazując tym samym, że można było to zrobić naprawdę dobrze. Ewoki nie pełniły wyłącznie roli milusich pluszaków (choć tak wyglądały), ale brały czynny udział w walkach z Imperium i jawnie przyczyniły się do zwycięstwa na planecie Endor.

Z porgami jest ten problem, że nic nie wnoszą do fabuły, a ich jedynym zadaniem jest rozśmieszenie widowni na sali kinowej. A wszystko po to, żeby za jakiś czas wystartować z licznymi gadżetami i zabawkami dla dzieci z ich podobizną - w porgach nie ma żadnej wartości, a ich pojawienie się na ekranie służyło wyłącznie celom marketingowym. Nie ma w tym nic złego, jednakże szkoda, że zrobiono to w tak siermiężny sposób, zabierając tym samym cenny czas, który można byłoby wykorzystać na rozbudowanie wątków innych postaci.

 

Autor: Łukasz Morawski