Ziemia Arnhema – mit czy rzeczywistość?

Koniec niesamowitego pobytu w Kakadu National Park daje poczucie pełni i wielkiego niedosytu zarazem.

A wszystko przez Arnhem Land, czyli ziemię, która obejmuje teren Kakadu i rozpościera się dalej na wschód pokrywając całą północno-wschodnią część Północnego Terytorium. Na teren Arnhem Land leżący na wschód od Kakadu można dostać się wyłącznie po uzyskaniu specjalnego zezwolenia od Rady Terytorium Północnego. Jest to niezależne ciało reprezentujące interesy Aborygenów na obszarze TP. Wszystkim tym, którzy takiego pozwolenia nie posiadają pozostaje wejść na skałę Ubirr (sąsiadującą z graniczną częścią Ziemi Arnhema) i wyobrazić sobie jak wygląda ta rozpościerająca się w oddali kraina.

DSC_09667

Ziemia Arnhema jest jedynym miejscem na terenie kontynentu, gdzie udało się zachować w miarę nienaruszoną przez ekspansję białych, kulturę Aborygeńską, obecną na tym obszarze od wieków (szacuje się, że od ponad 35 000 lat). Uchronienie jej było możliwe dzięki utworzeniu na terenie Arnhem Land w 1931 roku rezerwatu Aborygeńskiego. Dlatego Ziemia Arnhema to jakby miejsce mityczne. Być może także dlatego, że jej obrazy powracają przetworzone w kulturze. Tutaj toczy się film „Ten Canoes” (Dziesięć czółen) Rolfa de Heera: https://www.youtube.com/watch?v=9Vzf9BAVGZc. To jeden z najważniejszych obrazów na temat Aborygenów, gdzie głównymi aktorami są ludzie i przestrzeń, współżyjące ze sobą od zawsze. Jak napisałam w innym tekście na temat filmu: „Tytułowe czółna to podstawowe narzędzie pracy Aborygenów żyjących w jakiejś mitycznej przeszłości. Ich historię poznajemy z perspektywy dystansu, jako opowieść o przodkach przekazywaną młodszemu bratu. Pomimo, że nie wiemy w jakim czasie ulokowana jest i ta narracja, to uderza podobieństwo obu światów, w których tryb życia dyktuje natura. Jednym z głównych motywów, wokół którego toczy się fabuła i równocześnie codzienność każdej z rzeczywistości, jest właśnie wyrabianie czółen i używanie ich do polowań na gęsie jaja. Podobieństwo między tymi światami powoduje, że właściwie nie ma znaczenia, ile dzieli je od siebie lat. Bo czas jest zbędnym pojęciem”. (źródło: http://www.portalfilmowy.pl/wydarzenia,8,7009,1,1,10-lat-od-powstania-filmu-The-Tracker.html).

Fascynujący, niezmienny świat Ziemi Arnhema można podejrzeć także dzięki dokumentom, powstałym podczas wypraw badawczych. Pierwsza odbyła się w 1936 roku, zorganizowana została przez antropologa, profesora Donalda Thomsona. Pobyt zaowocował zbiorem zdjęć, nieocenionych dokumentów życia i kultury mieszkańców Ziemi Arnhema. Jednym z charakterystycznych elementów dnia codziennego zerejestrowanym przez Thomsona były właśnie czółna. Ich wytwarzanie, a później wykorzystanie nadawało rytm życia mieszkańcom. Jedno ze zdjęć, przedstawiające dziesięciu wioślarzy w czółnach stało się bezpośrednią inspiracją do powstania wspomnianego filmu „Ten Canoes”.

Innym dokumentem próbującym uchwycić życie mieszkańców Ziemi Arnhema jest film z 1950 roku „Aborigines of The Sea Coast”. Nakręcony został podczas zorganizowanej dwa lata wcześniej antropologicznej ekspedycji sponsorowanej przez National Geographic Society. Pokazuje elementy tradycyjnego życia społeczności, w którym nadal szczególne miejsce zajmuje praca przy czółnach. Niezmienność i stałość tego świata zadziwia i fascynuje, przywodząc na myśl życie poza czasem, bliskie wieczności.

Film ten został udostępniony w interencie przez Narodowe Archiwum Filmowe i Dźwiękowe Australii zaledwie kilka dni. A powodem jest obchodzony właśnie w Australii Narodowy Tydzień Pojednania (National Reconciliation Week: http://www.reconciliation.org.au/nrw). Tydzień nawiązuje do dwóch, postrzeganych za fundamentalne, wydarzeń mających wpływ na uznanie praw Aborygenów. Pierwsze z nich to referendum z 1967 roku, w wyniku którego zostały usunięte z australijskiej konstytucji dyskryminacyjne zapisy odnoszące się do rdzennej ludności. Drugi dotyczy decyzji podjętej przez Australijski Sąd Najwyższy 3 VI 1992 roku, na mocy której po raz pierwszy przyznano prawo własnościowe do ziemi rdzennemu mieszkańcowi Australii – Eddie Koiki Mabo. (Więcej we wpisie sprzed roku: https://odwschodudozachodu.wordpress.com/2012/06/06/181/). Każdego roku podczas Tygodnia Pojednania w całej Australii organizowane są różnego rodzaju imprezy, które przyczynić się mają do poprawy stosunków między Aborygeńską i nieaborygenską ludnością Australii. Służyć mają także wzmacnianiu kultury i pozycji Aborygenów w australijskim społeczeństwie.

Tylko czy to osiągalny cel dla kultury, której fundamenty są tak odmienne w stosunku do dominującego paradygmatu zachodniego?

Historia starożytna Australii

Jak wspominałam już wcześniej, różnorodność i bogactwo malarstwa Aborygeńskiego w północnej części Australii powoduje niejasności i rozbieżności na temat wieku najstarszych malowideł. Ale to co można gołym okiem wyczytać bezpośrednio na skalnych galeriach to chronologia – kiedy spod jednego malowidła przebija inne.

Trudności w ustaleniu wieku dzieł sprawiają, że historia Aborygeńska interpretowana bywa jako niezmienna i pozaczasowa. Jednak niesie to ryzyko błędnego rozumienia kultury Aborygeńskiej – jako nie ulęgającej przekształceniom, a zatem pozbawionej postępu i w konsekwencji kulturowej głębi. A stąd łatwo wyprowadzić argument dla kolonializmu opartego na nieuznaniu przynależności kulturowej Aborygenów do australijskiej ziemi.

Z tym poglądem walczy poprzez swoje wieloletnie badania australijski archeolog, Mike Smith. Z tematem mierzy się także w swojej najnowszej, wydanej kilka tygodni temu, książce „The Archaeology of Australia’s Deserts”, uznanej za jedną z najważniejszych publikacji na temat australijskiej prehistorii. A osiągnięcia Smitha, który lata swojego życia spędził na pustyni, uważane są za nieoceniony wkład w badanie australijskiej historii starożytnej. Zainteresowanych zapraszam do tekstu na ten temat: http://inside.org.au/a-landmark-work-of-australian-history/ (Thank you Aidan!).

A mnie nie pozostaje nic innego jak pokazać dowody na tę tezę, prezentując kolejne malowdiła Aborygeńskie – napotkane, odkryte, ujrzane przypadkowo – w Kakadu National Park:

The Rainbow Serpent – stworzycielka Aborygeńskiego świata

Czy coś stoi za tą rzeczywistością – pełną życia i energii, niebezpieczeństw i śmiercionośnych sił? Odpowiedź na to pytanie, bardzo silnie obecne w kulturze Aborygeńskiej, znajdziemy oczywiście na skałach Kakadu. The Rainbow Serpent – to ona odpowiada za stworzenie świata. Tak, ma rodzaj żeński, chociaż nie do końca wiadomo, kim, a może czym, jest. Wątpliwości jest wokół niej sporo, chociaż jej wizerunki można znaleźć w wielu miejscach. Najbardziej popularny to ten znajdujący się wśród malowideł, opisywanej już wcześniej, galerii Ubirr. Wąż to, a może tęcza?

DSC_9539

Mit o Rainbow Serpent to jedna z wielu opowieści odnoszących się do tzw. Dreamtime, czyli Aborygeńskiej – bardzo bogatej zresztą – mitologii stworzenia. Do dziś wyznacza ona myślenie o rzeczywistości i inspiruje współczesną sztukę Aborygeńską. Naskalne wizerunki Rainbow Serpent według niektórych należą do jednych z najstarszych przedstawień obecnych w kulturze.

Rainbow Serpent jest jednak wciąż obecna w świecie i może wpływać na rzeczywistość – także negatywnie, a wręcz destrukcyjnie, kiedy zostanie naruszony jej spokój. Aby stworzyć świat, wyłoniła się z wody, do której wróciła i tam przebywa.

Mit o Rainbow Serpent może nasuwać pewne pytania i wywoływać niejasności, które sprawiają, że rozumiany jest na wiele sposobów – jako autonomiczna i niezależna od historii przypowieść lub głęboko inspirowana życiem, a więc otaczającą fauną i florą. Dlatego są tacy badacze, którzy, aby zrozumieć tajemnicę Rainbow Serpent, podjęli się poszukiwania gatunku jadowitego węża, który miałby być jej potomkiem, jak zobaczyć można na przyklad na filmie: http://education.nationalgeographic.com/education/media/rainbow-serpent/?ar_a=1

Tylko zdaje się, że niejednoznaczność mitu przeszkadzają wyłącznie przedstawicielom białej cywilizacji…

Ilustrowane menu Aborygeńskie

DSC_09667
Na całe szczęście z Kakadu pozostają także inne wspomnienia i obrazy – niezacieralne. Do tych najbardziej niezapomnianych – w sensie dosłownym i przenośnym – należą Aborygeńskie malowidła. Park jest nimi usiany. Jednak inaczej niż w Kimberley, zostały one częściowo skatalogowane. Wskazuje się na około 5000 takich obiektów. Niektóre z nich, chociaż zdaje się, że to nieznaczna grupa, udostępniono zwiedzającym. Inaczej niż w Kimberley, turyści mają możliwość poznania historii naskalnych galerii dzięki obszernej informacji i tłumaczącym znaczenie malowideł tablicom. A próba to niełatwa – wytłumaczyć symbole jednej kultury w terminach i pojęciach innej. Jakże odmiennej!

Za dwie najważniejsze naskalne galerie Kakadu, według niektórych nawet w skali całego kontynentu, uważane są Ubirr i Nourlange. Ze względu na bardzo łatwą dostępność tych miejsc – do każdego można dojechać autem, wyasfaltowaną drogą (a to nie lada luksus jak na australijskie warunki) – w porze suchej przyjeżdżają tu pielgrzymki turystów. Ale nawet to nie jest w stanie umniejszyć niezwykłego doświadczenia, jakim jest spotkanie z malowidłami. Każda z galerii jest zbiorem wielu dzieł. A każde z dzieł to niepowtarzalny dowód na bogactwo Aborygeńskiej kultury i tradycji. Niektóre z malowideł są zapisem „przypowieści”, czy „mitu” – także o stworzeniu. No własnie, i ja muszę mierzyć się z wyjaśnianiem i używaniem terminów nie do końca adekwatnych.

W Ubirr można podziwiać wiele przedstawień zwierząt. Nie chodzi tu jednak o zachwyt nad naturą, lecz raczej „ilustrowane menu”. Wizerunki były bowiem tworzone z myślą o przekazywaniu informacji innym, także kolejnym pokoleniom – na temat najbardziej smakowitych czy trujących fragmentów zwierzęcego mięsa określonych gatunków. Nie ma wątpliwości, że głównym elementem Aborygeńskiego jadłospisu były ryby i żółwie. A ich jakże spektakularne przedstawienia tworzą główną galerię Ubirr, rozpościerającą się na skale długiej na kilku metrów. No i nie ma tu żadnego kangura! Za to odnaleźć można coś, co stanowi zapowiedź dramatycznych wydarzeń w Aborygeńskiej historii – znacznie późniejszych niż wiek przedstawionych zwierząt, określany „zaledwie” na 1500 lat. Już zauważyliście?

Przeklęte bogactwo Kakadu

DSC_09667_piekne

Po kilku dniach leniuchowania i odkrywania wspólnej wojennej historii Europy i Australii pora powrócić do odkrywania tego, co dla Australii unikatowe – sztuki Aborygeńskiej oraz krajobrazu. Jedziemy do oddalonego o ponad 200 kilometrów od Darwin Parku Narodowego Kakadu. Obok świętej góry Uluru to najchętniej odwiedzane przez zagranicznych turystów miejsce w Australii. Nic dziwnego. Kakadu to niesamowita przestrzeń, z wielowiekową historią i wyjątkową przyrodą. Gdzie podziwiać można niezwykłe malowidła Aborygeńskie, opowiadające historię jednej z najstarszych na świecie kultur, gdzie suchy, typowo australijski krajobraz sąsiaduje z zielonymi łąkami i mokradłami.

Kakadu kryje w sobie także inne bogactwo, już całkiem dosłowne – uran. Bogactwo stało się jednak jego przekleństwem. Odkryty tutaj w połowie XX wieku wydobywany jest do dziś. No właśnie. A to już zupełnie inna, jakże wstydliwa, historia Australii – niekontrolowanego eksplorowania środowiska naturalnego. Park Narodowy Kakadu powstawał w kilku etapach. Pierwsza jego część została utworzona w 1978 roku, kolejne przyłączano później, niektórych terenów nie włączono jednak wcale, po to właśnie, aby możliwa była eksploatacja uranu. Do dziś aktywne wydobycie prowadzone jest w kopalni Ranger Mine sąsiadującej bezpośrednio z Parkiem Kakadu, znajdującym się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO…

Wydobycie uranu wzbudza jednak wiele kontrowersji niezależnie od miejsca, w którym znajdują się złoża. Na terenie Australii działają obecnie jeszcze dwie inne kopalnie uranu – Olympic Dam oraz Beverley (obie w Południowej Australii). Chociaż złóż, które można by eksplorować – i czego zresztą nie wyklucza się w przyszłości – jest znacznie więcej (poniżej mapa złóż uranu na kontynencie):

BigObjFileManager

Problemy związane z wydobyciem to nie tylko szkodliwość dla otaczającego środowiska i ludzi, ale także cele do jakich wykorzystywany może być uran. Jednym z podważających pokojowe wykorzystanie australijskiego uranu w całości eksportowanego (Australia jest 3. eksporterem uranu na świecie) jest znany australijski dokumentalista, David Bradbury. Reżyser znaczną część swojej twórczości poświęcił problemowi ogromnego zagrożenia, jakie niesie wydobycie uranu dla zdrowia i życia Australijczyków – nie tylko tych pracujących bezpośrednio przy wydobyciu. W procesie wydobycia powstaje bowiem kurz, który zanim z powrotem zostanie zasypany w ziemi może zostać przeniesiony przez wiatr nawet setki kilometrów. O tym i wielu innych potencjalnie śmiercionośnych niebezpieczeństwach opowiada Bradbury m.in. w swoim filmie „Kiedy opadnie kurz”:

Obiecuję, że następny wpis na temat Kakadu będzie już znacznie bardziej przyjemniejszy…

Odkrycie czy wyobraźnia, czyli o tym jak ujrzałam figury Bradshawa

Postanowiliśmy się rozdzielić – tak będzie szybciej, a do tego każdy z nas ma inną intuicję, gdzie szukać. Napięcie i nadzieje, że coś znajdziemy są tak duże, że nawet nie dogadaliśmy się za ile i gdzie się spotkamy. Takie rozwiązanie byłoby o tyle przydatne, że nie ma tu – zresztą jak w wielu miejscach Kimberley – zasięgu.

Ja postanawiam szukać blisko „swimming hole”. Jest tu tyle skalnych wnęk, że gdzieś na pewno kryje się jakaś galeria. Po kilkudziesięciu minutach bezskutecznego zaglądania skałom w ich przeróżne zakamarki zaczynam jednak wątpić, czy cokolwiek znajdziemy, czy przyjazd tu miał w ogóle sens, i czy nie lepiej byłoby jechać zgodnie z planem. Pełno pytań i wątpliwości. Rozglądam się dookoła, ale nikogo nie widzę na horyzoncie. Chyba lepiej będzie, jeśli zostanę w jednym miejscu, a wtedy jest szansa, że się odnajdziemy. Takie sytuacje zdarzały nam się już nie raz i nauczyłam się, że najlepsze są wtedy cierpliwość i spokój. W rzeczy samej. Po jakichś 20 minutach wraca Marek. Znalazł galerię.

Ścieżka, która wiedzie do miejsca – słabowidoczna, właściwie nie wiadomo, czy wydeptana przez ludzi, czy przez zwierzęta, to głównie kamienie i kępy traw. Doskonała okazja, aby spotkać węża. Zwłaszcza teraz, po południu, kiedy skały są nagrzane, a węże mają wciąż mnóstwo energii, zgromadzonej podczas wylegiwania się na słońcu. A my mamy na nogach jedynie sandały. Na ogół zachowujemy znacznie więcej zdrowego rozsądku. Ale nie tym razem. Pozostaje nam jedynie zachować… czujność. Docieramy w końcu do galerii, która – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – jest oznaczona. Jak gdyby nigdy nic, brązowa tablica informacyjna, bardzo podobna do tych, które wskazują na wielowiekowe zamki i stare kościoły, zaprasza każdego, informując, że tu znajduje się ART SITE.

Malowdiła ciągną się wzdłuż jednej ściany przez jakieś 15 metrów. Niektóre słabo widoczne, inne wyglądają jakby namalowano je wczoraj. Niektóre zachowują dbałość o szczegóły, inne jakby pociągnięte jedną kreską. Dominują dziwaczne wizerunki ludzkie, nasuwające skojarzenie z malowidłami Wandjina.
DSC_9336

Wandjina to kolejna, typowa tylko dla Kimberley, grupa nasklanych przedstawień. I podobnie jak w przypadku malowdieł Bradshawa, ich geneza wywołuje wiele pytań. Figury Wandjina (zdjęcie figur Wandjina) przypominają pozaziemskie istoty – bezustne, z wielkimi oczami, i chrakterystyczną otoczką wokół głowy. Ich niezwykłość sprawia, że roztacza się wokół nich otoczka tajemniczości. Pytaniem otwartym pozostaje, co było inspiracją do stworzenia, najprawdopodobniej 4000 lat temu, tych niesamowitych malowideł.

Wydaje się jednak, że postacie które widzimy przed sobą były raczej luźno inspirowane figurami Wandjina. Może nawet powstały całkiem niedawno? Ta sama myśl nasuwa mi się, gdy patrzę na przedstawienia ryb. Ich jaskrawowo biały kontur dominuje nad pozostałymi malowdiłami.
DSC_9325

Postanawiam więc skupić się bardziej na tym co słabiej widoczne, mniej oczywiste. Kiedy zaczynam dokładnie wpatrywać się w skały, zauważam, że w jednym miejscu, nieco wyżej od głównej linii malowideł, wyłania się coś, co według mnie nie jest jedynie wariacją matki natury. Koncentruję się najbardziej jak mogę i zaczynam widzieć wydłużone postacie – jedna bardziej wyraźna, dwie położone nieco wyżej, równolegle do siebie, już trudniej zidentyfikować. Spoglądam na zdjęcie z książki Bednarowicza – aby zobaczyć przedstawione na nim postaci Bradshawa też trzeba pewnej uwagi. Teraz dopiero zaczynam dostrzegać jak duże jest podobieństwo między tym, co widzę przed sobą w rzeczywistości, a tym co na zdjęciu. Czyżbym patrzyła na figury wczesnego Bradshawa???

DSC_9363

(Ze względu na prawa autorskie nie zamieściłam na blogu przywołanego we wpisie zdjęcia figur Bradshawa autorstwa: J.B. Kreczmański, M. Stanisławska-Birnberg, znajdującego się w książce Ryszarda Bednarowicza „Sztuka aborygeńska” ).

Tajemnica ukryta w grocie

Katastrofa! Z powodu zbyt silnego wiatru wprowadzono – do odwołania – zakaz pływania po rzece. A my już nie mamy czasu – musimy najpóźniej za kilka godzin pożegnać się z Gibb River Road i Kimberley. W końcu tyle drogi jeszcze przed nami!

Desperacko próbujemy dowiedzieć się jeszcze czegoś od personelu El Questro. Pytamy wprost, gdzie w okolicy można zobaczyć Aborygeńskie malowidła. Nikt nic nie wie. Czas goni nieubłaganie, więc nie pozostaje nic innego jak stąd wyjechać. Przed wejściem do auta dokopuję się do wszystkich książek na temat malowideł Aborygeńskich, które zabrałam ze sobą w podróż. Ruszamy. Szukając ratunku przeglądam ilustracje z nadzieją, że coś przeoczyłam, i że jakaś będzie podpisana nazwą z Kimberley. Pięknie ilustrowane wydawnictwa odsyłają przede wszystkim do domów aukcyjnych i muzeów. Jedno z nich znam nawet bardzo dobrze – Muzeum Narodowego w Canberze, które, jak się podkreśla, zgromadziło jedną z najbardziej ciekawych kolekcji sztuki Aborygeńskiej. Wiem, wiem i nawet widziałam. Ale mnie chodzi o autentyczną naskalną galerię, tu i teraz. Owszem, są też i wzmianki o Kimberley, czasem i zdjęcia malowideł naskalnych. Pod żadnym jednak nie widnieje nazwa. Po raz kolejny powracam do ksero kilku stron z książki Ryszarda Bednarowicza: „Sztuka Aborygenów” (wydana w Poznaniu w 2004 roku), do której udało mi się dotrzeć tuż przed wyjazdem w Bibliotece Narodowej w Canberze. (Niestety, Biblioteka nie wypożycza żadnych zbiorów – bez względu na ich znaczenie i wartość – lecz jedynie udostępnia na miejscu.) Po raz kolejny rzucam okiem na rozdział o Kimberley, który rozpoczyna się zdaniem: „Rejon Kimberley w stanie Australia Zachodnia jest chyba najciekawszym miejscem dla badaczy sztuki naskalnej” (s. 114). No właśnie, więc jak tu wyjeżdżać… Zanurzona w lekturze, nawet nie zauważam, że dojechaliśmy do końca Gibb River Road. Teraz tylko skręt w prawo do Kununurra – czyli koniec Kimberley i powrót do głównej pętli podróży.

Ale to nie jedyna opcja… Można obrać i kierunek przeciwny – na północ, do zamieszkiwanego przez 800 osób miasteczka Wyndham. Położone nad Zatoką Cambridge, to najbardziej wysunięte na północ miejsce w Kimberley, do którego można dojechać drogą. Dalej trzeba wziąć helikopter. Hmm, przyglądam się jednej z czarno-białych odbitek ze zdjęciem z książki Bednarowicza, przedstawiającym wczesne figury Bradshawa. Tak nazwano malowidła w Kimberley uważane za najstarsze w tym rejonie, a przez niektórych datowane nawet na okres przed pojawieniem się Aborygenów. Ich nazwa wywodzi się od nazwiska badacza, który pod koniec XIX wieku jako pierwszy opisał te niezwykłe dzieła. Malowidła przedstawiają wydłużone postacie ludzkie, osiągające na ogół około 40-50 cm, wyróżniające się dużą dokładnością szczegółów – strojów i ozdób. Trudno natomiast określić płeć postaci, przede wszystkim dlatego, że ich twarze są jednorodne i bezosobowe. Tak też wyglądają figury przedstawione na zdjęciu, podpisanym: „Wczesne figury Bradshawa, Grota Swimming Hole w Kimberley”. W naszym atlasie Kimberley na drodze do Wyndham zaznaczony jest punkt zwany „Grotto”.

Czyżby chodziło o to samo miejsce?!

Podejmujemy szybko decyzję, zanim któreś z nas przytoczy racjonalny argument – bo przecież nie mamy czasu. Jedziemy do groty, która – mamy wielką nadzieję – odkryje przed nami swoje tajemnice. Grota okazuje się nie do końca tym, na co wskazywałaby nazwa. To niewielki kanion wypełniony wodą. Kszałtem przypomina amfiteatr. W niektórych miejscach widać wielkie fragmenty urwanych skał, które runęły do wnętrza kanionu. Niektóre oderwały się w dość regularnych formach – przypominając kolumny. Nasuwają skojarzenia ze starym kontynentem. Tajemniczości miejscu dodają pnącza oplatające skały – kolejna kulturowa asocjacja. Objaw nostalgii, tęsknoty, czy zwyczajne skojarzenie?

W tym miejscu musi kryć się jakaś tajemnica.

DSC_9321
DSC_9364

Zapamiętywanie podróży

Ostatni dzień w Kimberley chcemy spędzić tak jak na to miejsce przystało – odkrywając coś niezwykłego, najlepiej takiego, aby można było zapamiętać do końca życia. A ponieważ moja twarz i szyja wciąż nie wyglądają zdrowo, to lepiej abyśmy pozostali w jakimś kontakcie z cywilizacją. Postanawiamy więc poszukać wrażeń w El Questro – prywatnym rezerwacie przyrody położonym na wschodnim krańcu Gibb River Road. Miejsce oferuje turystom prawie wszystko – od wymagających odpowiedniej kondycji i przygotowania szlaków, poprzez wycieczki 4WD, kąpiele w wodach termalnych, na rejsie łódką wśród skał z malowidłami Aborygeńskimi kończąc.

Decydujemy się na jeden ze szlaków – El Questro Gorge. Wiedzie w górę strumienia, po drodze którego mija się przeróżne przeszkody, aby na końcu dotrzeć do oczka wodnego – Mac Micking Pool. Newralgiczny moment na trasie to znajdujący się w połowie drogi ogromny głaz – jakby wrzucony tu przez jakąś nadludzką siłę. Olbrzymia skała doskonale wstrzeliła się w koryto strumienia, zastawiając kompletnie dalsze przejście. I tak skutecznie dokonuje się w tym miejscu selekcja na tych, którzy pójdą dalej i tych, którzy muszą zawrócić. W pierwszej grupie znaleźć się niełatwo, bo trzeba zamoczyć się w zimnej wodzie powyżej pasa, aby wdrapać się, po opartej o głaz, mokrej belce, a potem jakimś cudem wejść na śliską skałę.

Mam moment wahania. Po chwili mija, gdy tylko z przeciwnej strony głazu widzę wyłaniającą się rodzinkę – z dwójką dzieci około 3 i 5 lat. Rodzice bez problemu z pociechami na barana pokonują przeszkodę. Jak się okazuje, ta australijska familia nie od dziś, ani nie od wczoraj, chodzi swoimi drogami. Od prawie dwóch lat są w podróży… Taki widok w Australii to jednak nie rzadkość. Australijczyków można podzielić na dwie grupy – na tych, którzy są dumni ze swojego kraju i w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości zamierzają zweryfikować swoje wyobrażenie o nim. I na tych, którzy już porzucili codzienność, aby przeżyć wielką przygodę i poznać fascynujący kontynent. Wielu udaje się to dopiero na emeryturze, która w Australii jest czasem spędzanym raczej w przyczepie campingowej niż na spacerach z wnukami.

Moje podróżowanie jest trochę inne. Bo buduję wspomnienia na długo, być może na całe życie. Będąc w drodze, staram się o tym pamiętać, zanurzać w chwili, do której będę w przyszłości wracać setki, może tysiące razy. W ten sposób chcę wzmocnić i utrwalić niezapomniane momenty. Takie igranie z pamięcią. Dlatego tak ważne jest dla mnie, aby się nie oswajać z podróżowaniem, doceniać ten wyjątkowy stan bycia w ciągłej zmianie, celebrować życie w rzeczywistości, w której nie ma miejsca na rutynę i nie obowiązuje tygodniowy schemat 5+2. Tak zresztą dziwny z perspektywy podróży…

Trud się opłacił – na końcu czeka przepiękne oczko wodne, z krystalicznie czystą wodą, otoczone skałami, które izolują je od reszty świata. Taki mały eden w Kimberley. Ulegamy więc pokusie…

Pomimo wielości wspomnień, które zdołałam zbudować w Kimberley, pojawia się jednak pewien niedosyt. Chciałabym jeszcze wydrzeć coś więcej z tej wielowiekowej, schowanej w tutejszych skałach i jaskiniach, tajemnicy. Owszem widziałam kilka galerii naskalnych, wszystkie jednak w miejscach bardzo łatwo dostępnych, nie dawały satysfakcji odkrywania.

Bez wahania decydujemy się więc na kolejną atrakcję El Questro – samodzielny rejs łódką wśród skał. Rzeka jest ponoć pełna krokodyli, dlatego nie można dobijać do brzegu, a jedynie podziwiać Aborygeńskie galerie z łodzi. No a dzięki temu chętnych niezbyt wielu. W rejs mamy wypłynąć kolejnego ranka.

DSC_9265

The Canning Stock Route – więcej niż jedna historia

Jedną z perspektyw widzenia przestrzeni w sztuce Aborygeńskiej jest patrzenie z góry. Jednak nie rozumiane jako dystans – wręcz przeciwnie. Na malowanych z perspektywy lotu ptaka obrazach przedstawiane jest to, co dla człowieka w przestrzeni najważniejsze i dobrze poznane – w jego codziennej rzeczywistości. Dlatego jednym z często powracających w sztuce Aborygeńskiej motywów jest woda. Niezależnie od swojej formy – czy to strumień, wodospad, oczko wodne, jezioro – ma fundamentalne znaczenie dla przetrwania. Jako warunek istnienia wyznacza więc sacrum – nie abstrakcyjne, lecz związane z konkretnym miejscem.

Malowane z tej perspektywy obrazy Aborygeńskie są więc swoistymi subiektywnymi mapami życiowej przestrzeni, w której sacrum i relacje geograficzne przenikają się. Zbiór takich niezwykłych map został zgromadzony na jednej z najważniejszych współczesnych wystaw poświęconych Aborygeńskiemu malarstwu: The Canning Stock Route. Tytuł wystawy pochodzi od nazwy drogi, której budowa rozpoczęła się na początku XX wieku. Ta prawie 2000 km trasa powstała jako trakt do przepędzania bydła, będąc najdłuższą tego typu na świecie. Ciągnie się od miejscowości Wiluna – na południowym-zachodzie kontynentu, a kończyła w Halls Creek na północy. Zebrane na wystawie dzieła zostały namalowane przez potomków tych, dla których The Canning Stock Route znaczyła coś zupełnie innego niż ogromne przedsięwzięcie infrastrukturalne.

Bo The Canning Stock Route mogłaby być tytułem dwóch różnych opowieści. Z jednej strony jej budowa miała znaczenie dla rozwoju młodego osadnictwa białych, z drugiej strony wywarła ogromny wpływ na, życie zamieszkujących tu Aborygenów – niezakłócone nigdy dotąd przez białych. Bardzo dobrze napięcie między tymi dwiema historiami oddaje studnia. Bo tylko dzięki budowanym na trasie w odpowiednich miejscach studniom możliwe było zrealizowanie  całego przedsięwzięcia. Studnia – źródło wody – stała się więc przedmiotem konfliktu i symbolem starcia się dwóch kultur. A w jego efekcie wielu Aborygenów musiało opuścić swój ląd („ląd” w sensie przenośnym, gdyż w sensie formalnym należał on do korony brytyjskiej), a wielu pozbawionych zostało wolności.

W ostatnich latach The Canning Stock Route nabrała zupełnie innego znaczenia. Od kilkudziesięciu lat nie przbędza się tędy już bydła – droga okazała się znacznie mniej popuarlna niż zakładano. Za to cieszy się popularnością wśród najodważniejszych podróżników, bo z panującymi tu warunkami – niedostatek wody, brak jakiejkowliek infrastruktury, bardzo zła jakość drogi (brak asfaltu) –  mogą poradzić sobie tylko nieliczni. Mam nadzieję, że i mnie kiedyś to się uda.

A póki co zapraszam do wirtualnej wędrówki po The Canning Stock Route – z Aborygeńskiej perspektywy:
wirtualny spacer po wystawie